Menu

niedziela, 29 czerwca 2014

4. Hopeless, Colleen Hoover


Choć rzadko kiedy zdarza mi się biegać za popularnymi nowościami, to tym razem wszechobecny zachwyt skusił również i mnie. Dorwałam w empiku, zakupiłam, wróciłam do domu i jak tylko przyszła kolei zaczęłam czytać. No i co ja mam teraz powiedzieć o tej książce? Tak jakby brak mi słów… wordless. Chwilka na zebranie myśli - dobra.
Przede wszystkim zacznę od tego, że chyba ostatnią książką, która wzbudziła we mnie tak silne uczucia była trylogia Suzanne Collins „Igrzyska Śmierci” - choć ta seria ma się do „Hopeless” jak piernik do wiatraka. Już sama okładka wniosła do mojego serca kilka uczuć; przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Dean Holder to chłopak, w którym mogłabym się zakochać. Pełen sprzeczności, a zarazem pasujących do siebie cech. Zacznijmy jednak od głównej bohaterki, czyli siedemnastoletniej Sky. Poznajemy ją jako pewną siebie, silną i otwartą na związki dziewczynę (nie potrafiącą niestety poczuć zupełnie nic podczas kontaktów z chłopakami), żegnamy zniszczoną przez prawdę, którą poznała. Została ona adoptowana przez kobietę imieniem Karen - ze swojego dzieciństwa nie pamięta nic. Karen ma dosyć specyficzne poglądy na wychowanie. Sky nie może mieć telewizora, telefonu, Internetu, a naukę pobiera w domu. Żyje pod kloszem, odizolowana od prawdziwego świata. W końcu udaje jej się przekonać matkę i idzie do publicznej szkoły - to właśnie w tym momencie pojawia się pierwsza rysa na wcześniej wspomnianym kloszu. Sky poznaje tajemniczego chłopaka o magnetycznym spojrzeniu - Deana Holdera i jeszcze bardziej interesującym tatuażu na przedramieniu, napisie hopeless. Sam wzrok chłopaka budzi w niej zupełnie nieznane uczucia - a może właśnie bardzo znane? Od tego momentu życie dziewczyny gwałtownie przyśpiesza, odkryte zostają fakty z mętnej przeszłości Sky, które prawie ją niszczą.

,,Czasem możesz wybierać tylko spośród samych złych opcji. Musisz zdecydować, która z nich jest najmniej zła."

Nie będę kłamać - do książki podeszłam z ogromnym dystansem. Nie chciałam się po prostu przejechać na wybujałym opisie, no i właściwie nie wiedziałam co mogę się spodziewać zarówno po autorce, jak i gatunku. Prolog nieco mnie rozbawił. Nie miałam zielonego pojęcia, co mogło aż tak rozgniewać nastolatkę, jednak już po przeczytaniu pierwszego rozdziału byłam zachwycona! Colleen Hoover ma naprawdę dobry styl pisania, przez co lekturę czytało mi się naprawdę bardzo, ale to bardzo przyjemnie. Zarówno postać Sky jak i Holdera została niezwykle wyraźnie naszkicowana - niemalże widziałam ich przed oczami. Nie łatwo mnie wzruszyć, a jednak przy „Hopeless” prawie że uroniłam łzę. Prawie - a w moim przypadku to nie mały sukces. Ale żeby nie było aż tak miło, w książce nie spodobało mi się kilka rzeczy: po pierwsze, jest stanowczo za krótka (kurde, dalej jest miło!), no i w pewnym momencie miałam dosyć postaci Holdera, jak i całego tego wątku miłosnego, na którym opiera się… - ba! - stoi cała fabuła. Dean to złoty chłopak, naprawdę cudowny, jednak czasem jego pantoflowatość mnie irytowała. Czasem. W dalszym ciągu uważam, że mogłabym się w nim zakochać. Żałuję również, że nie dane nam było poznać bliżej Six, cóż za ciekawa osóbka. Ogólnie rzecz biorąc, „Hopeless” dogłębnie mnie poruszyło. Ta książka to kawał dobrej roboty. Autorka poruszyła ciężkie tematy, nie tylko związane z dobrymi aspektami miłości, ale przede wszystkim tymi toksycznymi, beznadziejnymi. To piękna historia o tym, że miłość potrafi być środkiem leczniczym, że to właśnie dzięki temu uczuciu człowiek jest w stanie podnieść się po największym upadku, że brak nadziei może łatwo przerodzić się w nadzieję, a beznadziejny chłopiec niekoniecznie musi być beznadziejny.
Nie przypuszczałam, że ta książka będzie aż tak dobra - musiałam po niej odetchnąć. Oczywiście, w pozytywnym sensie. Ciężko przejść obojętnie obok tak wstrząsającej historii pełnej bólu, żalu i strachu. W fabule kompletnie się zatraciłam, ciężko było mi się oderwać od lektury, ze smutkiem chowałam książkę pod poduszkę, by móc po przebudzeniu od razu po nią sięgnąć. Coś wspaniałego. Oby więcej takich książek! Wiem, że ta historia szybko mnie nie opuści i właśnie to w czytaniu kocham najbardziej. Za tą piękną okładką kryje się coś wielkiego, po co powinien sięgnąć każdy z nas. Emocje gwarantowane! Nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę, że „Hopeless” stoi na jednej z moich półek, bo na pewno nie był to ostatni raz, kiedy sięgnęłam po tę książkę.

książce przyznaję 9/10

SPIS RECENZJI


Drogi czytelniku!

Znajdziesz tutaj wszystkie recenzje, jakie pojawiły się na blogu od 2014 roku! Na pewno znajdziesz coś dla siebie - a jak już to zrobisz, wyraź swoją opinię na temat danej książki. Z przyjemnością ją przeczytam!

A:



B:



C:



D:










H:




I:






K:



L:



M:






O:


P:


Purgatorium: Wyspa tajemnic, Eva Pohler
Pojedynek, Marie Rutkoski
Psiego najlepszego: Był sobie pies na święta, W. Bruce Cameron
Porwana pieśniarka, Danielle L. Jensen
Porwanie, Kathryn Lasky
Po prostu Marta, Lorea Canales
Patrz, jak tańczę; Sari Wilson
Przybysz, Piotr Tymiński
Porachunki, Wojciech Krusiński
Present Perfect, Alison G. Bailey
Prawo miłości, Whitney G. 
Paleta marzeń, Małgorzata Falkowska
Początek, Nora Roberts
Pod szkarłatnym niebem, Mark Sullivan
Prawo i dama, Wilkie Collins
Przyjaciele bez bonusu, Penny Reid
Płonący lód; Patrycja Kuczyńska, Monika Rępalska
Pierwszy rok, Rachel E. Carter
Pan Odutek i inne opowiadania, Iwona Partyka
Pierwsze słowo, Marta Kisiel
Pan Ryba, Katarzyna Majsner
Piorun, Angel Payne
Podniebna Pieśń, Abi Elphinstone 
Płynąc ku przeznaczeniu, Weronika Tomala
Po drugiej stronie. Tom I, Agnieszka Janiszewska
Po drugiej stronie. Tom II, Agnieszka Janiszewska
Pieśń syreny, Alexandra Christo
Pieniądze mojej Pani, Wilkie Collins
Pokrzyk, Katarzyna Puzyńska
Poryw, Kinga Wójcik


Q:


R:




S:



T:




W:




X:


Y:




TYTUŁY ZACZYNAJĄCE SIĘ OD CYFR:



środa, 25 czerwca 2014

3. Między Niebem a Ziemią, James F. Twyman

tytuł oryginalny: The Barn Dance autor: James F. Twyman rok wydania: 2010 liczba stron: 244  wydawnictwo: Illuminatio


         „Między Niebem a Ziemią”  to autentyczna opowieść będąca zapisem doświadczeń samego autora - Jamesa F. Twymana, którego była żona Linda została brutalnie zamordowana w jej własnym mieszkaniu, podczas gdy on spędzał święta z ich córką w Minneapolis w Oregonie. To było moje pierwsze spotkanie z tym autorem, jednak czy było pozytywne? Przekonajmy się!            
         Książkę zaczęłam czytać dzień przed drugą częścią (tym razem praktyczną) egzaminu i pomimo presji ciągle zerkałam i czytałam po kilka stron. Historia Jamesa naprawdę do mnie trafiła - choć czasami gubiłam się i sama już nie byłam pewna, co jest prawdą, a co nie, to i tak z fascynacją przemierzałam kolejne kartki. Przyłapałam się również na wpatrywaniu się w zdjęcie rodziny Twymanów, które wydawnictwo umieściło na skrzydełku. Chcąc sprawdzić ową autentyczność historii opowiedzianej w książce, przeszukałam skrawek Internetu i znalazłam informację na temat faktycznego morderstwa Lindy Twyman - tak jak pisało w książce, została ona zamordowana w jej mieszkaniu w Evanston.               
         Podczas lektury „Między Niebem a Ziemią”  dostrzegłam jak ogromną tragedię potrafią wyrządzić nam całkiem obcy ludzie - ludzie, z którymi nie mamy żadnej styczności, którym nic nie zrobiliśmy, którzy nie zastanowią się co będzie przeżywać rodzina tej osoby. W Angeli znalazłam cząstkę siebie - tak samo jak ona mam prawie dwadzieścia lat i w sytuacji kryzysowej doznaję paraliżu emocjonalnego, lub jak ładnie określił to autor: emocjonalną śpiączkę, zanik uczuć. Właśnie to jej postawa uderzyła mnie najmocniej. Potrafiłam postawić się na jej miejscu. Zaczęłam zadawać sobie pytania a co gdyby to mojej mamie ktoś zrobił coś tak okropnego? Jakbym się zachowała, gdybym się o tym dowiedziała, jakbym funkcjonowała? Pewnie tak samo jak Angela Twyman, bo zachowała się zupełnie naturalnie. Nie zanosiła się teatralnymi łzami, nie rozpaczała na każdym kroku. Była po prostu smutna, a ów smutek był tak wielki, że wsiąknął w jej mięśnie - a przede wszystkim w serce, wywołując wcześniej wspomnianą emocjonalną śpiączkę. James i Angela przeżyli prawdziwe piekło składające się z tęsknoty, niezrozumienia i zagubienia. Pomimo rozwodu Jamesa i Lindę łączyło silne, dojrzałe, bo dwudziestoletnie uczucie, którego nie zdążyli uformować.               
          „Między Niebem a Ziemią” jest swoistą spowiedzią autora, który przyznaje przed samym sobą oraz już zmarłą żoną, że popełnił błąd, doprowadził ich małżeństwo do rozpadu, czego do dziś żałuje. Choć historia przez niego została mocno zakropiona elementami fantastyki, to i tak wydaje się zupełnie rzeczywista (do pewnego momentu, ale o tym zaraz). James F. Twyman stworzył świat, w którym nic nigdy tak naprawdę nie umiera - rzeczywistość, w której można zawisnąć pomiędzy dwoma światami, jednocześnie nie należąc do żadnego z nich, tak jak się nam wydaje. Niestety! Autor w pewnym momencie zaczyna… brzydko mówiąc, fanzolić. Fantastyka przerosła rzeczywistość powieści, przez co zgubiła ona tą autentyczność. Kilka razy zadałam sobie pytanie, co James F. Twyman brał podczas pisania tej książki? Rozumiem. Chciał pokazać jak ważne jest przebaczenie, by móc odzyskać spokój - przede wszystkim własnej - duszy. Jednak co za dużo, to niezdrowo. Miejscami książka była właśnie niezdrowa, a wypowiedzi głównego bohatera zbyt sztywne - jakby wygłaszał poemat na temat pokoju na świecie i mocy miłości do bliźnich. Wątpię, by człowiek, któremu zamordowano brutalnie żonę powiedział do morderców coś w stylu  „kocham i wybaczam”. Sama postać Lindy, początkowo zwykłej kobiety (gdzie zwykłość rozumiem jako bycie człowiekiem, którym targają uczucia - niekoniecznie dobre i zgodne z dekalogiem) nagle zostaje tak cholernie wyidealizowana, że aż mam jej dosyć. To chyba największy minus tej książki. Nie zmienia to jednak faktu, że książkę czytało mi się naprawdę dobrze i zajęło mi to dwa dni. Była to miła, lekka lektura - można nawet ją nazwać swego rodzaju odmóżdżaczem. Historia Jamesa, Lindy i Angeli na pewno jest wstrząsająca. Pomimo elementów fantastyki mamy tu do czynienia z prawdziwym morderstwem, rzeczywistą tragedią jaka dotknęła rodzinę Twymanów. No i miłość. Co byśmy bez niej zrobili? Miłość jaką główny bohater darzy swoją byłą żonę jest co najmniej wzruszająca, ale właściwie nie wiem, czy faktycznie James darzył Lindę takim uczuciem cały czas, i czy to aby nie śmierć kobiety wywołała tak nagły skok miłości. Jednak, któż to wie? Chyba tylko sam autor. Spodobało mi się to, iż tytuł utworu (oczywiście oryginalny, The Barn Dance) coś znaczył. Nie był tak o wybrany - jak w większości powieści. Od początku lektury ciekawiła mnie jego symbolika i w końcu się doczekałam znaczenia. Niestety sam motyw tej wiejskiej zabawy wydał mi się niestety banalny i do gustu mi nie przypadł. Przyznaję, że na początku książka ogromnie mi się podobała, jednak w pewnym momencie miarka się przebrała i bach. Już nie było tak fajnie. A szkoda, bo widać, że autor ma potencjał.  
         Tak jak pisałam na początku, było to moje pierwsze spotkanie z tym autorem i właściwie oceniam je nijako. Ani dobrze, ani źle. Może i sięgnęłabym po kolejną jego książkę, tyle że „Między Niebem a Ziemią” wydaje się być jedynym jego dziełem, które mogłoby mnie w jakimś stopniu zainteresować. Nie jestem pewna, czy mogę wam polecić tę książkę z czystym sumieniem, jednak warto sprawdzić samemu. Może komuś przypadnie bardziej do gustu i odnajdzie w lekturze znacznie więcej ode mnie.

Książce przyznaję 4/10


„Między Niebem a Ziemią” miałam możliwość przeczytać dzięki Wydawnictwu Illuminatio.



a tymczasem zabijcie mnie, bo znowu coś kupiłam:


ktoś czytał Czas Żniw? Jak wrażenia?




niedziela, 22 czerwca 2014

2. Prawdziwe Morderstwa, Charlaine Harris



Na „Prawdziwe Morderstwa” zwróciłam uwagę właściwie tylko we względu na autorkę - Charlaine Harris to jedna z moich ulubionych pisarek. Wcześniej nie zaczytywałam się w kryminałach i wcale mnie do nich nie ciągnęło. O ile dobrze pamiętam dwie pierwsze części cyklu o Aurorze Teagarden zakupiłam razem - póki co przeczytałam tylko pierwszą część, jednak po lekturze „Prawdziwych Morderstw” na pewno sięgnę po „Kości Niezgody”. 


Co na nas czeka? Aurora „Roe” Teagarden to spokojna, wręcz stereotypowa bibliotekarka mieszkająca w Lawrenceton w stanie Georgia - są to prężnie rozwijające się przedmieścia Atlanty. Jest samotną kobietą, której życie krąży wokół pracy, zajmowaniem się domem oraz klubem Prawdziwe Morderstwa, w którym członkowie omawiają przypadki zbrodni sprzed lat. Poznajemy ją w dniu, w którym umiera - a raczej zostaje brutalnie zamordowana jedna z członkiń tej oto grupy, Mamie Wright. Aurora w zbrodni od razu spostrzega pewien wzór - kobieta została zamordowana niemalże w identyczny sposób oraz w bardzo podobnych okolicznościach co niejaka Julia Wallace, na której temat miał odbyć się tego dnia wykład. Lawrenceton wręcz kipi od plotek, a Aurora jest na ich czele. Zbrodnia pociąga za sobą kolejne, ktoś wyraźnie czyha na życie Roe, a także reszty członków Prawdziwych Morderstw, pomiędzy którymi znajduje się seryjny morderca.


„W filmach te wysuszone bibliotekarki z włosami ściągniętymi w kok często pozwalają sobie na nagłych wybuch. Niszczą fryzury, zrzucają okulary i ruszają w tango. Może i ja tak kiedyś zrobię.”

Nim poruszę kryminalną część książki, chciałabym zwrócić uwagę na podobieństwo Sookie Stackhouse (głównej bohaterki cyklu, na której podstawie powstał serial HBO „Czysta Krew” - oczywiście autorstwa C. Harris) do Aurory. Nie na odwrót - choć cykl Sookie Stackhouse trafił do naszych rąk wcześniej, to właśnie Aurora Teagarden była pierwsza, tyle że cykl nie był publikowany. W obu przypadkach mamy samotną, dojrzałą kobietę prowadzącą dom i wyraźnie czerpiącą z tego przyjemność. Początkowo obie są delikatne, bezbronne, zdane na męską pomoc - jednak z czasem bohaterki ewoluują, stają się waleczne, samodzielne, pewne siebie. Pamiętacie jak w podstawówce mieliście rzekomą lekcję muzyki i nauczycielka wręczała wam trójkąt? Właśnie na takim trójkącie pogrywają Sookie i Aurora. Wplątują się w ten znienawidzony (naprawdę znienawidzony!) trójkąt miłosny. W przypadku Sookie mamy Billa i Erika, z kolei Aurora pogrywa sobie z Robinem Crusoe (ach te charakterystyczne nazwiska Harris) oraz Arthurem Smithem - którego znacznie bardziej lubię. Nie spodobało mi się bardzo to, że Aurora swój romans nawiązuje nagle, równocześnie z lekturą. Rozumiem, że w przypadku Robina nie miało jak dojść do tego, aczkolwiek sądzę, iż autorka powinna umieścić chociażby iskierkę między Arthurem (z którym Aurora chodziła bodajże przez 3 lata na spotkania Prawdziwych Morderstw), a nie nagle ni stąd ni zowąd pojawia się uczucie. Nagłemu bach mówię stanowczo NIE, tak samo jak oklepanym trójkątom miłosnym - ale to drugie jej wybaczę; w końcu „Prawdziwe Morderstwa” powstały w 1990 roku - może wtedy te cholerne trójkąty nie były aż tak na fali. Kolejną nieprzyjemną sprawą związaną z życiem uczuciowym bohaterki było to, iż Aurora bezczelnie bawiła się uczuciami obu mężczyzn. Przez to jakoś straciłam do niej sympatię, a - o dziwo - darzyłam ją niemałą! Kobiety stworzone przez panią Harris jakoś łatwo wkradają się w moje łaski.



Choć ogromnie lubię twórczość Charlaine Harris to jej działalność w kryminałach jakoś nieszczególnie mnie wciągnęła. Książka nie jest zła, jednak na pewno nie jest też górnolotna. Taki przeciętniak, ot co, aczkolwiek całkiem przyjemny. Lekturę czyta się bardzo szybko, jest ona lekka do przetrawienia - i właściwie w moim przypadku stanowi to wadę. Oczywiście nie lubię książek, przez które przebrnięcie stanowi nie lada wyzwanie, jednakże nie zmienia to faktu, że to właśnie ta wyważona ciężkość (jak w przypadku poprzedniej książki, którą czytałam i której recenzja znajduje się zaraz pod tą) wciąga nas w fabułę. Styl autorki nie jest szczególnie wyśmienity, jednocześnie nie mogę określić go słowem prostacki. Jest dosyć… kolokwialny. Nie znajdziemy w nim wyszukanego słownictwa, długich, często męczących opisów. Nie roztrząsa kwestii psychologicznych, filozoficznych, czy moralnych. Charlaine pisze szybko, prosto i na temat. Jako książka obyczajowa - duży plus, jako kryminał - niestety minus. Brak tu tego czegoś, przez co w mojej głowie pojawia się pytanie „kto zabił?”. Czytam, bo fajnie się czyta, nie dlatego, że zżera mnie ciekawość. A chyba nie na tym polega czytanie kryminałów, czyż nie?



Książka napisana jest z perspektywy głównej bohaterki, co znaczy, że mamy ograniczony zasób wiedzy i spostrzegania. Aurora to niegłupia kobieta, jednak czasami odniosłam wrażenie, że jej opinie (zwłaszcza na początku) brały się nie wiadomo skąd. Miałam wrażenie, że autorka próbuje uczynić z Roe damską wersję Sherlocka. Wspomnę również, że jakoś nieszczególnie spodobały mi się dialogi. Tu coś Charlaine sknociła - a to właśnie te dialogi rozśmieszały mnie u Stackhouse. Tu nabrały one wręcz groteskowości, jakiegoś pseudo-komicznego wydźwięku. 




Podczas lektury „Prawdziwych Morderstw” bezustannie miałam przed oczami Sookie. Niestety cykl ten jest drugim stworzonych przez panią Harris, w który się wgłębiłam i nie mogę stwierdzić, czy Aurora Teagarden jest pierwowzorem wszystkich bohaterek jej powieści - jednak na pewno jest wcześniejszą panną Stackhouse. Dlatego też z chęcią sięgnę po cykl Lily Bard, by się przekonać, czy moje podejrzenia są prawdziwe. Na pewno „Prawdziwe Morderstwa” nie jest złą książką. Jest zwyczajną. Ani dobra, ani zła. Nie mogę jednak skłamać i powiedzieć, że znajduje się w niej wszystko na co czekałam, ani stwierdzić, że nie przypadła mi do gustu, bo przypadła. Ale niestety tak jak już wcześniej wspomniałam, jako kryminał to nie jest to, choć zakończenie naprawdę mnie zaskoczyło. Mam nadzieję, że „Kości Niezgody” będą lepsze i odczuję podczas lektury więcej emocji. Jako że wcześniej przeczytałam prawie cały cykl o Sookie Stackhouse mogę stwierdzić, że styl pani Harris wyraźnie się poprawił od czasu „Prawdziwych Morderstw” i oby tak dalej.


książce przyznaję 6/10

A tak poza tym wczoraj odwiedziłam Bielsko-Białe, z którego przywiozłam dwie perełki:



  nawet nie mam miejsca, żeby je wepchnąć na półkę...

Jutro czeka mnie egzamin, na który praktycznie w ogóle się nie przygotowałam. Powodem jest lenistwo i brak zaangażowania w sprawę. Jakoś nieszczególnie mi na tym zależy i właściwie największym problemem jest wstanie i przyszykowanie się na niego. 

Bardzo dziękuję za takie zainteresowanie pod poprzednim postem - nawet nie wiecie ile uśmiechu mi przysporzyliście. Do usłyszenia!



Prawdziwe Morderstwa ~ Kości Niezgody